Po dniu Św.Walentego, który spędziliśmy jak każdy inny, odbywając „ekscytującą” wycieczkę do Carrefoura i oglądając raczej dołujący film wojenny 😉, może czas na trochę radosnej twórczości na temat owoców i warzyw.
W ubiegłym roku nasze cytrynowe zbiory były dość pokaźne na tyle, że mogłam zaopatrzyć całą rodzinę, wioząc siaty pełne owoców do Londynu. W sam raz na Święta Bożego Narodzenia.
Oprócz niezwykle soczystych cytryn mamy też figi, daktyle i granaty. Muszę jednak wyznać, że z powodu nieznajomości egzotycznego ogrodnictwa zmarnowaliśmy sporo dobrości. Cóż, nie od dziś wiadomo, że uczymy się na błędach…
Region, do którego przenieśliśmy się nieco ponad rok temu, to prawdziwe „pomarańczowe zagłębie”.
Zresztą wszelkiej maści owoców i warzyw jest tu w bród. Pomimo suchości gleby i rzadkich deszczy.
Jako gospodyni domowa i dietująca się (z marnym skutkiem) fanka Chodakowskiej, poczyniłam pewne obserwacje dotyczące w/w materii. Otóż niemal wszystkie ogrodowo-warzywne dary wydają się sporo cięższe od tych na ojczyzny łonie. Wiem to regularnie ważąc i odmierzając produkty z listy do dietetycznych potraw.
A już truskawki to prawdziwe giganty. Jednak nie umywają się do naszych! Podobnie rzecz się ma z rzodkiewką i szczypiorkiem (ten akurat hoduję sama), kiepsko ze smakiem. Muszę wreszcie kiedyś wybrać się do Polski w sezonie żeby nacieszyć stęsknione kubki smakowe.
Za to tutejsze pomidory i papryka to rewelacja! Nie to co papierowe pomidoropodobne kule oraz za przeproszeniem cuchnące kupą „brytyjskie” papryki.
Chyba pora na kolację…