Dzisiaj pomarudzę sobie trochę. Wolno mi, przecież jestem kobietą i to zamężną.
Po pierwsze wstaję lewą nogą. Straszliwie swędzi mnie skóra. Będę zrzucać, czy jak? Ludwiczek mówi „no te preocupes” (nie martw się), to od wody, która nota bene jest tu fatalna i strasznie droga. Co szczędności mnie nauczyło…
Noc zarwana. Zamiast koguta ujadający w oddali pies, chyba tak zwany narzeczony Sammy, z najpiękniejszego domu w okolicy. Dobra partia.
Wiatr wieje nieprzerwanie od przedwczoraj, recycling fruwa po ogrodzie a krzesła tańczą od ściany do ściany. Dotychczasowe straty: donica na palmę i kontener na plastik. Dziwnie niewiele.
Biegam i zamykam wszystkie okna. Przeraźliwe wycie wiatru przypomina mi efekty dźwiękowe z czarno-białych „Przygód Pana Michała”. Z tym, że tu śniegu i Azji Tuhajbejowicza нет. Ludwiczek już dawno w objeciach Morfeusza. A okiennice tłuką niemiłosiernie. Podciągam ale teraz uliczne światła nie dają zasnąć. No i ten deszcz. Tak! DESZCZ! Pada i pada, może oswaja mnie przed ponownym wyjazdem do Londynu? Od czasu do czasu błysk pioruna rozświetla nocne niebo. QWA a tydzień temu wymyłam wszystkie okna! Bo miało być wiosennie sucho. Może chociaż będzie trochę zieleniej.
Przewracam się z boku na bok. Liczę owieczki. Dzwoni budzik. Nie wierzę! Bob Dylan wyśpiewuje ‚Things have changed’. Cóż, nie naspałam się…Dla Ludwiczka to normalka zacząc dzień o 5 „nad ranem”, w celach czytelniczych. Przyznaję, to on wyrabia z górką średnią w naszym gospodarstwie domowym. Ja jednak nie wstaje jeszcze. Mój zwierzęcy budzik Fiona, niczym szwajcarski zegarek pojawia się w progu sypialni równiutko o 7.00. Witam czarno-białą mordę i razem idziemy do łazienki. Zawsze razem.
Na dole Sammy rozleniwiona wciąż na materacu, niespiesznie merda ogonem. Karmię trzodę.

Cholera! Cieknie z sufitu! Tynk odpada.Oboje biegamy z mopem. Ludwiczek na balkonie, ja na dole. Jakiś głąb zaklajstrował wszystkie odpływy…O hiszpanskiej chałturze bedzie jeszcze nie raz. Ten kraj nie jest gotowy na takie deszcze (prawie wszędzie płaskie dachy), zresztą który jest? Także w UK tak niby przywykłym, opady powodują problemy z transportem publicznym i nie tylko.
Śniadanie, prysznic a nawet makijaż.
Jadę do Alicante. Tramwajo-pociąg opóźniony, bo leje. Kalosze przydały się tej zimy jak nigdy dotąd. Chyba miałam przeczucie najdłuższej pory deszczowej, bo w ostatniej chwili zabrałam je z przechowalni w Kent.
No więc jadę, pierwszy raz samodzielnie (bez Ludwiczka w roli tłumacza) do lekarza dowcipnego. Raz na jakiś czas trzeba. Bo jak mawia jedna z moich przykaciółek „z dupą i głową żartów nie ma”. Dogaduję się raczej bez problemu, myląc tu i ówdzie formy czasowników. Niby wszystko w porządku, babką bowiem jestem ale menopauzie mówię NIE! Pigułki na razie ziołowe , skierowanie na morfologię i mammografię itp itd, jak to u ginekologa… Chwalę się wnukiem, bo wczoraj skończył już 5 miesiecy. Lekarka myli Montanę z dziewczynką. Nic dziwnego, jest śliczny! Babcia mówi, wybaczcie.
Dziękuję, płacę. I po zawodach. Mam przyjść za miesiąc.
Kieruję się do El Corte Inglés (oznacza tyle co angielski krój) to taki ekskluzywny i nie tani dom towarowy, zdecydowanie lepszy niż lubelski pedet a podobny do brytyjskiego Selfridges czy John Lewis. Hiszpańskie miasto nie jest miastem bez El Corte Inglés. Ale ja nie na zakupy. Muszę tylko wrzucić coś na ruszt. Święta prawda z niewyspaniem, że żreć się chce jakoś nadzwyczajnie! Kupuję sycący jogurt z muesli.
Potem zmawiam kawę w tutejszym Starbucksie. Jak to miło kiedy obsługa pamięta imię stałego klienta. Ale wyżej wymieniona grzebie się niewyobrażalnie. W Londynie pożegnałaby się (rzeczona obsługa) już dawno z robotą, pracując w tak żółwim tempie. Wiem, bo sama straciłam pierwszą posadę w barze z sokami, lat temu 11. Cóż, nie każdy nadaje się do cateringu. Uśmiecham się więc pobłażliwie. Może to deszcz spowalniająco nastraja sturbucksowy staff…
W tak zwanym międzyczasie dzwonię do przyjaciółki z Lublina, Małgorzatki od lat mieszkającej w Londynie. Ekspresowo oplotkowujemy bieżące sprawy. Ale bez zagłębiania się w szczegóły, przecież wkrótce się spotkamy.
Pora do domu. Zahaczam jeszcze tylko o aptekę. Nadal leje i wieje! Parasolka prawie połamana. Zbiegam na peron. Tramwajo-pociąg opóźniony. Po dłuższej chwili podjeżdża. Obok mnie starsza pani z wózkiem pełnym zakupów, za nami młodzież. Przepuszczam kobietę w drzwiach, niemal zlinczowana wzrokiem przez „kwiat narodu”. Bo przecież to oni muszą zająć jak najszybciej i jak najlepsze miejsca, po to żeby z nogami na siedzeniu wgapiać się w swoje smartfony! Krytyka chamstwa będzie przewijała się w moich tekstach o tubylcach, bo przyzwyczaić się nijak nie potrafię. Nade wszystko mając w pamięci brytyjską uprzejmość, szczerą bądź nie, spierać się nie będę.
Jadę. Postoje na przystankach znacznie się przedłużają. Robię zdjęcia deszczowej aurze.
Ciekawe co się dzieje w domu…
A propos, zdaje się, że nie mamy szczęścia do lokum. Przekleństwo jakie czy co? Poprzednie siedlisko w Kent, z zewnątrz prezentujące się całkiem fajnie, według sąsiadów the poshiest house in the neighbourhood*, było niestety zagrzybione, z mnóstwem niedoróbek, niemal zsuwające się ze skarpy. Ze szczurami i „bezdomnymi” ślimakami wdzierającymi się przez szczeliny…Spędziliśmy tam jednak trzy piękne lata.
Nasz tzw.nowy dom na hiszpańskiej ziemi jest już prawie kupiony od owdowiałej starszej pani, której syn nie chciał go w spadku. Być może wiedział co robi.
Wszystko z pozoru ładnie, ale…
Urządzony nieco po staroświecku. Zmieniam, zmieniam, bez obaw. Wąskie i ciężkie drzwi z mosiężnymi klamkami, które zainstalowano na dość niedorzecznej wysokosci. A które co chwilę przypominają mi o swym istnieniu, kiedy po bliskim z nimi spotkaniu przeszywający ból dociera do łokcia.
Moja karma: łazienka bez wanny. Znowu! A tak by się człowiek chciał wyłożyć choć na pół godzinki. Odmoczyć i zrelaksować w solach jakich… W zamian mamy 3 prysznice i wiecznie toczone walki o ciepłą wodę. Coś nie tak z piecykiem i pewnie ciśnieniem wody. „Fachowiec” przyszedł, pomruczał pod nosem, może nawet użył narzędzia iiiiiiii bez zmian.
Żeby moje marudzenie nie wydało się bezpodstawne, mieliśmy też inne atrakcje, jak choćby przeciek w garażu czy nawet włamanie. Złodzieje byli mało profesjonalni ale drzwi sponiewierali nieprzeciętnie.
Nasz dom totalnie pozbawiony jest izolacji. W UK też nie było lepiej. Nie ma to jak polskie tradycyjne budownictwo!
Tutaj w lecie duchota nie do wytrzymania a w zimie chłód.
Rodzicielka przy okazji każdej rozmowy telefonicznej zapytuje: „Kupił Luis kozę? (piecyk, dla niezorientowanych). To pewnie marzniesz tam córciu, jak cię znam.” Oj znasz mamo, znasz!
A Ludwiczek kozy kupić nie kupił, ale pali codziennie w kominku na dole. Ku uciesze naszych psuk. Sammy prawie włazi w żar.
Niestety ciepło wbrew prawom fizyki nie dociera na górę do sypialni. Wczoraj 14 a bywało nawet 11 stopni! Piżamy, skarpety, 2 kołdry i termofor na łba.
Według pewnej teorii powinnam być już jak modelka, bo niby chudnie sie w niskich temperaturach!
W lecie natomiast komary i meszki uprzykrzają żywot. Mamy też biegające po ścianach malutkie jaszczurki i wiele pająków.
A szczury również i tu składają nam wizyty, drażniąc Sammy&Fionę. Podobno uwiły sobie gniazdo za ogrodzeniem u wiecznie nieobecnego sąsiada.
Jakby tego było mało pobliskie wysypisko śmieci od czasu do czasu daje znać o sobie ohydnym smrodem. Na szczęście w tym roku jakoś rzadziej.
Wbrew pozorom domostwo nie jest też wolne od pleśni i rdzy, być może sprawia to bliskość morza. Życie uczy, że nie można mieć przecież wszystkiego!
Chleb pleśnieje w błyskawicznym tempie, więc mrożę, bo supermarkety daleko. A jedyny sklepik na wiosce otwarty jest w hiszpańskich godzinach i całkowicie zamknięty w poniedziałki, jak polskie muzea.
Na domiar złego bonzaje chyba mnie nie lubią, bo powymierały tutaj wszystkie ale za to orchidee rosną zadziwiająco pięknie.
A widok na morze jest? Widok jest, na blok. Ale też maleńki skrawek morza, którym co rano się delektuję, fotografując zazwyczaj.
O!Docieram do naszej wioski. Biegnę nacisnąć guzik w drzwiach tramwajo-pociągu. Nie mam dzisiaj ochoty na kolejną incydentalną wycieczkę do następnej na trasie miejscowości.
Ludwiczek czeka na przystanku. Cmok cmok. How was it? Zdaję relację. Podobno mam szczęście, że w ogóle dojechałam. Powódź dookoła.
Wchodzę na moment do domu. Ogacam się wodoszczelnie i biorę pieseczki na szybki spacer. Dzwonię tym razem do Małgorzatki z Paryża po codzienną porcję njusów. A potem biegiem do domu, bo obiad trzeba wydać.
Wciąż pada. TV informuje, że to najwiekszy w regionie deszcz od ponad 80 lat.
Chwała Bogu nasza chałupka stoi na wzgórzu. Dość marudzenia!
Mop nadal w użyciu. Już nie mogę doczekać się remontu…
* najbardziej szykowny dom w sąsiedztwie
To się panna namarudzilaś!!! Koniecznie zmien stronę łóżka 😜 Mam nadzieje, ze za miesiąc deszczu nie będzie 🤣🍀☀️ale z tymi jaszczurkami i (o zgrozo!) pająkami musisz coś powyczyniac w przeciwnym razie co rano albo wieczór bedzie arachnofobiczny koncert w moim wykonaniu 😂😂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
😂
PolubieniePolubienie
A magnificent chronicle of a rainy day. We want more (chronicles) !!!
PolubieniePolubione przez 1 osoba
ojojojoj…dzis niemalże dramtycznie….wszystko nie w te stronę…deszcz krzywo pada, w ogóle pada, grzyb, wilogoć,niedochądzące do góry ciepło,,,,i najgorsze…BRAK WANNY… a jedynie trzy prysznice…jak zyć ? no jak się pytam?
ps.usmiałam się do łez – przepraszam :):):)
ps 2. czyta się świetnie, pamiętaj o dedykacji jak już coś wydasz :)::)
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Pamiętam, nic nie bój 😉
PolubieniePolubienie
Слава богу что ваша чалупка стоит на горе и что это гора называется Любовью 👏🏻👏🏻🤗
PolubieniePolubione przez 1 osoba
😘
PolubieniePolubienie