Retrospekcja z nie tak odległej przeszłości…
Kilka tygodni temu. Zwykła sobota. Plan był żeby pojechać z pkt. A do pkt. B i wrzucić pinezkę na whatsappie (zapomnieliśmy TomToma) z oznaczeniem miejsca. Niezbędny Ludwiczkowi manewr na przyszłotygodniowe spotkanie z klientem. Albowiem sprawa dotyczy gruntów pod zabudowę. A czas nagli spragnionych słońca przybyszów z chłodnej części Europy…
Zresztą pieseczki też miały mieć porcję swojej rozrywki. Obiecane szaleństwo na pobliskich nieużytkach.
Dojechalismy do miejscowości La Nucia, gdzie wg satelitarnych zdjęć, powinna znajdować się ulica, z której prosto jak drut można dojechać do miejsca zwanego Pie de monte. Po naszemu „stopa góry” lub może mniej bajkowo „podnóże”, tego nie wiem. Niewiadomo też czy hiszpańscy budowniczy dostali ponaddźwiękowego przyspieszenia i pobudowali mnóstwo willi czy znowu internet kłamie.
Tak czy owak po wielokrotnej rundzie uliczką ochrzczoną Amsterdam (Varsovia też była!) w celu znalezienia wylotu na polne drogi, cel ów osiągnięty nie został. Wylotu ni widu, ni słychu. Nawet moja ankieterska intuicja ze studenckich lat nic tu nie pomogła, być może dlatego, że lata to już odległe…Zagadywanie mieszkańców również mijało się z celem, jako że wszyscy napływowi. Głównie z nordyckich krain lub od naszych wschodnich sąsiadów.
Mówią, że podróże kształcą. Owszem! Odkrywanie nieznanych miejsc, podziwianie scenerii i czasem nawet pyszne jedzenie… A ileż to osobliwości można spotkać na drodze. Na przykład ta oto rosyjska(?) dacza (patrz:flaga) pod szumnie brzmiącą nazwą Wolność.
Już dawno nie widziałam takiego kiczu. Mogę sobie tylko wyobrazić jak wygląda w środku…Bo na zewnątrz mamy: statuę wolności, głowę słonia afrykańskiego (poznałam po uszach), lwy umieszczone po obu stronach drzwi, gromadkę mosiężnych owczarków niemieckich i papugi. Oprócz tego, nieco w głębi manekin przyodziany w najprawdziwszy strój torreadora.
I wisienka na torcie: porozwieszane gdzieniegdzie na bocznej ścianie spore obrazy. Wyblakłe od hiszpańskiego słońca. Oczywiście nie mogłam się oprzeć pokusie pstryknięcia zdjęć z ukrycia samochodu. Na wszelki wypadek.
Po nacieszeniu oczu widokiem tandety postanowiliśmy spróbować raz jeszcze i zasięgnać informacji na pobliskiej stacji benzynowej a także w supermarkecie. Oczekując, że pracujący tam miejscowi znają okolicę. No bo jak mogą nie wiedzieć gdzie jest Pie de monte?! To tak jakby zakopiański Górolicek nie znał dojścia do Morskiego Oka! Nie udało się. A może to Ludwiczkowy kanaryjski akcent zawiódł?

Dowiedzieć się niczego nie zdołaliśmy ale za to odkryliśmy psią myjnię. Rewelacyjne ustrojstwo! Poniosło nas trochę i chcieliśmy odświeżyć nasze pSuki ale cóż, kiedy obie odmówiły współpracy.

Zwątpieni stanęliśmy w przydrożnym barze (których w Hiszpanii są miliony) na małe i kaloryczne co nie co.

Pomieszczenie dość spore i puste w sensie klienteli (ciekawe jak się utrzymuje?!). Sprzęt niewyszukany ale za to ściany z całą kolekcją starych fotografii, na których widnieje osławiony i ukochany przez Brytyjczyków, Benidorm.
Dobrze, że nikt nie krzyczał „señora!señora!” widząc mnie robiącą zdjęcia zdjęciom. Tak jak to miało niegdyś miejsce na dziale owoców morza w pewnym supermarkecie, gdzie urzeczona widokiem ogromnych krewetek, pstrykałam jak rasowy paparazzi.

Nie jestem pewna czy coś było w naszej kawie czy jaka inna moc niesiona górskim powietrzem sprawiła, że spojrzawszy na siebie znacząco, stwierdziliśmy „jedziemy dalej!”. Ahoj przygodo! Duża woda znalazła się później….
Jechaliśmy więc dalej. Okolica piękna, pasmo górskie Sierra de Aitana i nasza góra Puig Campana (o której pisaaaaaaaaałam w którymś z poprzednich blogowych wrzutów).

Pogoda dość zmienna, jak to w górach ale okoliczności przyrody niezapomniane…
Sammy i Fiona ledwo wypuszczone z samochodu pognały przed siebie rozpoznać nieznajomy teren.
Wszystkie trzy pobiegłyśmy „w góry”, ja oddać się fotografowaniu a dziewczynki węszeniu terenu, naznaczonego tu i ówdzie zajęczymi bobkami. Ludwiczek ostał się przy samochodzie, planując dalszą trasę.
W pewnym momencie oddaliłam się w krzaczory, nie na selfie ale przynaglona potrzebą fizjologiczną. Kawa znana jest ze swych diuretycznych właściwości…Założę się, że niektóre z Was (w pewnym wieku) znają ból natychmiastowej konieczności opróżnienia pęcherza. Nie dość, że pokłułam swe lico, to jeszcze Fifi przyszła zweryfikować moje pH. Ale rekompensata była prześliczna. Dojrzałam ten oto przecudnej urody kwiat. Prawie jak w baśni o kwiecie paproci. Taaa… Znów mię poniosło.

Zapragnęłam natychmiastowej identyfikacji znaleziska. Po pomoc zwróciłam się więc do „botanicznego shazam” czyli Pl@ntNet. Doprawdy świetna aplikacja! Moje cudo okazało się być dwulistnikiem pszczelim dość powszechnym w tej części Europy.
Urzeczona bogactwem tutejszej flory niemal zapomniałam o naszej misji. Już tak mam, że zawsze patrzę pod nogi choć głowa w chmurach.
Pędząc dziewczynki niczym bydło przez łąki, dotarłam do samochodu. No i Ludwiczka czekającego tamże.
Ruszyliśmy w drogę. Po przejechaniu iluś tam kilometrów natrafiliśmy na malutkie acz urokliwe miasteczko nazwane po katalońsku Orxeta (czytaj: Orczeta). A po hiszpańsku Orcheta.

Przywiani górskim wiatrem i głodem postanowiliśmy zacząć eksplorację od restauranta Casa Paco czyli po naszemu Dom Franka (nie, nie generała i też nie lubelska siłownia).
Opodal był również i bar o szumnej nazwie Plano B. My jednak pozostaliśmy tym razem przy planie A.
Tak na marginesie, w całej miejscowości są aż trzy porządne (podobno) jadłodajnie. Rzecz jasna sprawdziłam na Tripadvisor. „No patrzaj pani, bez tego interneta to jak bez ręki!” Ale drogi pokazać nie chciał, cholera jedna!

Niepozorna Casa Paco po brzegi zapełniona była turystami. A ja w swej naiwności sądziłam, że oni to tylko zalegać na plażach…
Stolik dla nas jednak się znalazł. W końcu my też turysty!
Rzuciliśmy się na tapasy. Żadne tam plato principal, segundo czy postre.* Teoretycznie dietujemy się od…zawsze.
Posiłek domowej roboty i smaczny w dodatku. Toć to nie zawsze idzie w parze. Z czystym sumieniem Franka polecam!
Po nim łyk kawy (po posiłku, nie po Franku) i dalej w drogę. Powtarzać się nie chcę ale Hiszpanie to zagorzali kawosze a sama kawa pita jest tu prawie jak woda. Ludwiczek mówi, że jeszcze do niedawna o herbacie w barach nikt nie słyszał. Nic tylko cafe solo, cafe con leche, cortado lub bombón…A ja i tak wolę Starbucks 😜
Przewodnik „po kawie” mam już w planach. Cierpliwości!
No dobra. Więc eksplorujemy…Wąziutkie uliczki, kościółek a nawet kino, w którym akurat odbywała się próba zespołu mniej więcej rockowego.
Jak głosi historia Orcheta do XIII w. była osadą muzułmańską. Cztery wieki później Maurowie, którzy przez blisko osiem stuleci zamieszkiwali ziemie Półwyspu Iberyjskiego, zostali niemal całkowicie wyparci przez ludność hiszpańską. Szybki wzrost demograficzny na terenie Orchety nastąpił dopiero w wieku XVIII. Współcześnie oprócz Hiszpanów ponad 30% to obcokrajowcy, głównie z Niemiec i Wielkiej Brytanii. Jak widać czasem odzywa się we mnie socjolog 😜
W przeszłości ekonomia miasteczka oparta była na uprawie zbóż, migdałów, roślin strączkowych, winorośli i owoców, które mieszkańcy sprzedawali na targu w pobliskim Villajoyosa. Natomiast od końca XIXw. są to głównie pomarańcze i cytryny. Jednak obecnie największy nacisk kładzie się tu na rozwój turystyki.
A jest co zwiedzać i oglądać! Oprócz ogromnego zbiornika wodnego Pantano del Amadorio (fotka poniżej),
są tu także ruiny muzułmańskiego zamku, jaskinie i groty, szlaki turystyczne, skała El peñon del cantal, z której rozciąga się spektakularny widok na wybrzeże, „El estrecho” czyli wąski gardziel wody łączący Orchetę i pobliski Relleu a także stara komunalna pralnia-Lavadero municipal.
Wprawdzie tylko wikipedyczne jednak powyższe informacje zdecydowanie zachęciły nas do dalszego „zgłębiania” Orxety.
Ale o tym, to już innym razem. ‚First comes first’. Pieseczki przecież trzeba nakarmić!
Droga do domu wiodła wzdłuż (obiecanej) wielkiej wody zwanej Pantano del Amadorio, gdzie oczywiście zatrzymaliśmy się na moment.
I gdzie przywiało do mych stóp obrazek San Expedito patrona nagłych przypadków. Znakli to jakowyś?
Ciąg Dalszy Nastąpi… Albowiem postanowiliśmy gubić się częściej!

* danie pierwsze, drugie i deser.
A travel guide, a historic note, a personal comment, a diary of a traveller and a very funny anecdote – all in one ad with a vibrant and elegant style.
In one word: a brilliant article on a „not that well known area” of the Alicante province.
PolubieniePolubienie
Piekny reportarz….opowiedziany swobodnie ze swada….no I okolice…egzotyka pelna geba
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dziękuję bardzo 😊
PolubieniePolubienie
Gubienie sie ludzkom rzeczom jezd, osobiscie lubie sie gubic i poznawac nowe niespodziewane miejsca 🙂 Pieknie to wszystko opisane i „ozdjeciowane” !!!!
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Moglabym na dłużej tam się zagubic. Piękne zdjecia … wow ….
Pozdrawiam Madziu 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
😘
PolubieniePolubienie
Tekst przedni,wiem powtarzam się,ale jak Boga kocham nie cukruję.Jak dla rewelacyjny przewodnik,,,zagubiaj się częściej bom ciekawa nowych miejsc,,,,
PolubieniePolubione przez 1 osoba
😘
PolubieniePolubienie