Pewna nie jestem czy chetną będę po raz kolejny zmierzyć się z greckim potworem. Jednak danie zdecydowanie warte zamieszczenia w moim nie-kulinarnym blogu, gdzie za każdym przepisem kryje się jakieś wspomnienie czy historia. Temu należy się opis z uwagi na zaistniałe wydarzenia. Kuchenne wydarzenia…
Niby nic wielkiego ale… Nie, absolutnie nie jest to antyreklama Kolokithakia yemista avgolemono! Po prostu greckie żarcie najlepiej smakuje w Grecji. I że tak powiem pod ryj podane. Założę się, że dla wprawnych kucharzy to bułka z masłem.
Ale od początku. Ludwiczek zabrał mnie do Aten na romantyczną walentynkową eskapadę. Nie posiadałam się ze szczęścia, bo długo czekałam na tę Grecję.
Zabytki i muzea pozaliczane, suveniry pokupowane ale może by tak jeszcze książkę jaką kulinarną. Żeby zaszaleć w kuchni. Przenieść podniebienie raz jeszcze do smaków Hellady…
Porwałam się więc na faszerowane cukinie! A ponieważ w pewnej chwili zaczęło się robić wręcz tragikomicznie, postanowiłam uwiecznić swoje zmagania.
Jak podaje książka Danie oparte na bazie delikatnego warzywa, które łagodnie otacza nadzienie ryżowe, mięso mielone i różnorodne zioła. Zrób to a będziesz zaskoczony, jakie to łatwe w rzeczywistości.
Zaczyna się poetycko ale nic bardziej mylnego! Podjęłam wyzwanie lecz chrzanienia więcej niż z gołąbkami. A było to tak…
…Atmosfera zdecydowanie niesprzyjająca gotowaniu a tym bardziej eksperymentom. Malusieńki małżeński problemik wychynął znienacka. O tak! Zdecydowanie normalne z nas małżeństwo. No może nie do końca, bo obcojęzyczność ewidentnie spowalnia nasze kłótnie. I może dlatego jeszcze trwamy. LOL
Wracając jednak do kuchni. Fartuch przywdziałam, jak na babcię przystało. Wszystko przygotowałam jak należy. Rozkmniłam proporcje. Ale coś jakby nie do końca mnie przekonało. Dla pięciu osób? Spojrzałam na warzywa. Toż to jak dla pułku! Skróciłam więc porcje o jedną głowę, czyli będzie dla dwojga na dwa dni.
I co z tą oliwą? Jak to aż 250 ml! Ludwiczek z torbami pójdzie. Ale jeśli trzeba, to trzeba. Grecy pewnie wiedzą lepiej. I jakby nie patrzeć cały świat krzyczy, że dieta śródziemnomorska najzdrowsza. A Hiszpania to już w ogóle. Żyje się ponoć dłużej niż w Japonii. Niech im będzie! Całe 250 ml luuuuuu do szklanki!
Czas przygotowania i gotowania lekko ponad godzinę. Czyli, że u mnie mnożymy przez dwa. Just about right!
Umywszy wszystkie warzywa, na początek zaczęłam walkę z usuwaniem miąższu z cukinii (w liczbie mnogiej). Włączyłam uprzednio muzykę tak zwaną relaksacyjną, która upragnionego spokoju mi nie przyniosła, bo oto zdałam sobie sprawę, że hałas okapu kuchennego przyprawia mnie o jeszcze większy wnerw.
Wydłubując rzeczony miąższ rozpękłam warzywa w kilku miejscach. Po prostu nie nadaję się do kuchni. Nie nadaję i już! Zaczęłam więc z innej strony. Trzon łyżeczki okazał się znacznie bardziej przydatny w całej tej operacji. Nie jestem pewna czy podziemne korytarze nie są z większą łatwością wykopywane…
Resztę warzyw i przypraw grzecznie obrałam, pokroiłam, poszatkowałam, starłam. I czego to ja tam jeszcze z nimi nie robiłam. Wtem…Cholera!Nawet utensylia moim wrogiem. Przypuściły zmasowany atak. Najpierw nóż dziabnął, potem spadająca z blatu deska łupnęła mię w kostkę. A na koniec, podczas mieszania, łopatka wylazła z trzonka i bezczelnie ochlapała mieszającą. Czyli mnie! Wtręt kinematograficzny numer 1 – ani chybi „Sąsiedzi”! Wyjaśnienie dla zbyt młodych, to czeska animacja sprzed dekad, którą uwielbiam od pierwszego wejrzenia.
Zaczęłam smażenie. Dodałam wszystko jak trzeba. Nawet pół rzeczonej oliwy. I mięso mielone. Podobno miało skwierczeć, lecz mnie tam nic nie skwierczało.
Przyszedł czas na szajsowe białe wino. Włoskie, bo jak Ludwiczek mawia, Italia piękną jest krainą ale winiacze mają do kitu. Choć dnia owego chętnie bym to wino w siebie wlała z rozpaczy, ale to nie mój kolor. Zdecydowanie stawiam na czerwień!
Mikstura miała stać się kremowa podobno, lecz mnie żaden krem się nie objawił.
Wszystko co usmażone miało, po wystudzeniu, zostać wepchnięte do wydrążonych cukinii. Czekać jednak zbytnio nie mogłam, bo Ludwiczek już dwukrotnie do kuchni zaglądał, głodem wiedziony. Poparzone palce! Tak poświęca się Matka Polka w kuchni…
Nadziane cukinie przełożone do gara. Oliwa, woda dolane. Następny krok: gotowanie. Pół godziny, jak książka podaje.
Ryż wcale aż tak nie zwiększył swej objętości jak w przepisie gwarantują. Wypełznął bezczelnie do zawiesiny. Kłamcy! Przecież kupiłam ten zalecany.
I cukinie nazbyt się ugotowały, bo zaczęły się rozpływać zanim jeszcze do ust trafiły.
A tu przecież sos trzeba jeszcze uczynić. Chryste Panie! Czy raczej: na Zeusa! Za jakie grzechy?!
Białka od żółtek oddzielić. Żółtko podstępnie przesączyło się do białka i jajo na straty. Po tym krótkim kryzysie nadszedł czas na bicie piany. Mikser smród zaczął wydzielać od zwiększanych obrotów. Niby gotowe ale nie odważyłam się na test, jak w „Nie lubię poniedziałku” (wtręt kinematograficzny nr2). Pamiętacie?
Czas na wycisk cytryn. Przywiezionych z naszego hiszpańskiego ogrodu. Mam do tego dość uroczy instrument ale i tak pestki spełzły do kubka. Co było robić? Wydłubałam.
Potem już tylko mieszałam i dolewałam, dolewałam i mieszałam. Uporawszy się z monotonią czynności sos dolałam na koniec do leżących odłogiem cukinii.
Efekt końcowy był….rymu tu nie dorzucę. Bom kulturalna kobieta. Mdłe toto jakieś. Takie bezpłciowe. No przecież według przepisu robione! Konkluzja jest jedna, wolę gołąbki lub paprykę faszerowaną mojej mamy. Tylko mojej mamy! Albo pyszne cykorie a la Małgorzata
I po co ta cytryna?! Się pytam. No chyba, że pod Ludwiczka, bo On cytrynę to nawet do rosołu (!) Więc koniec końców chłop wniebowzięty. Me kuchenne katusze opłaciły się jednak. Przez żołądek do serca…
I wyszło na dwa dni. Więc czas będzie na poleżenie i poczytanie w zamian…
Z nadzienia (nie miałam siły ni ochoty kulkować klopsów dnia pierwszego), na dzień trzeci kotleciki uczyniłam. Dodając jajo, obsypując tartą bułką i smażąc jak Bóg przykazał. Dużo lepsze, nawet jeśli ryż nadto al dente panoszył się między zębami.
Eureka! Niewykluczone, że wersja vege z soczewicą zamiast mięsa byłby znacznie smaczniejsza.
Przy okazji Ludwiczek wymyślił nawet, że powinnam wziąć udział w telewizyjnym konkursie ‚Come dine with me’/ „Ven a cenar conmigo”. I tylko nie wiem czy to miłość czy w czystej postaci sarkazm…
Kolejne podejscie może kiedyś ale zdecydowanie bez sosu. Niech Ludwiczek sam sobie cytryną skrapia! Koniec…
A oto jak łatwo, szybko i przyjemnie wygląda to w greckiej publikacji. I pewnie w niejednej greckiej kuchni… (zdjęcia z kuchni mojej)
Czas przygotowania: 30 minut, Czas gotowania: 35 minut, Porcje: 5
Składniki:
– 10 pokaźnych cukinii
– 250 ml oliwy z oliwek extra virgin
– 2 drobno pokrojone cebule
– 2 starte marchewki
– 500g mielonej wołowiny
– 3 łyżki stołowe białego wina
– 10 łyżek ryżu Carolina lub Arborio (włoski)
– 1/2 pęczka natki pietruszki, drobno posiekanego
– 1/2 pęczka koperku, drobno posiekanego
– sól i świeżo zmielony pieprz
Składniki do sosu avgolemono :
– 2 jajka organiczne, żółtka oddzielone od białek
– sok z 2 cytryn
Sposób przyrządzenia:
1. Cukinie umyć, odciąć końcówki i wydrążyć miąższ (powodzenia!). Poczym drobno posiekać i odstawić.
2. Na głębszej patelni rozgrzać połowę oliwy z oliwek, wrzucić posiekaną cebulę i smazyć przez 3-4 minuty. Dodać miąższ cukinii oraz startą marchew. Kontynuować smażenie przez kolejne 2-3 minuty. Następnie dodać mięso mielone i smażyć aż do lekkiego zbrązowienia. Kiedy zacznie skwierczeć dolać wino i zamieszać.
3. Po chwili dodać ryż, posiekane natkę i koperek, sól oraz pieprz, podsmażać przez kilka minut. Poczym dodać kubek wody i mieszać do momentu aż mikstura stanie się kremowa. Zdjąć z ognia i odstawić do ostygnięcia.
4. Napełnić cukinie miksturą lecz nie niecałkowicie. Tak przygotowane umieścić jedną obok drugiej w głębszym garnku. Dolać resztę oliwy z oliwek i dodać tyle wody aby cukinie były w połowie zanurzone. Doprawić i przykryć. Od chwili kiedy płyn w garnku zacznie wrzeć, gotować przez 30 minut na średnim ogniu, do momentu aż ryż zwiększy swą objętość. Nastepnie zdjąć garnek z ognia.
5. Oddzielić bulion/wywar używając dużej łyżki. /łycha do sałaty/ i umieścić go w jakimś naczyniu do ostygnięcia. Będzie potrzebny do avgolemono (sosu jajeczno-cytrynowego).
Sos avgolemono:
Wycisnać sok z cytryn. Oddzielić żółtko od białka. Następnie ubijać białko aż uformuje sztywną pianę. Dodać żółtka i nadal ubijać. Po chwili wlać sok z cytryny, wciąż ubijając. Pomału zacząć dolewać małe ilości ostudzonego wywaru/bulionu i nadal ubijać. Po dodaniu całości płynu, gdy mikstura jest jednolita, wlać wszystko do garnka z cukiniami i potrząsnać nim tak aby cały sos równowmiernie je pokrył.
Wskazówki!
Można dodać 2 łyżeczki mąki kukurydzianej (ziemniaczanej pewnie też) do części soku z cytryny i wlać do bulionu, jeszcze przed wymieszaniem go z jajeczno-cytrynową miksturą. Tak aby płyn się nie ściął.
Jeśli zostało nadzienie, uformować zeń pulpety a następnie włożyć do garnka i gotować wraz z cukiniami.
Znajdź różnice 😉
W tak zwanym międzyczasie przydarzyła się nam jeszcze Lizbona. Książki z przepisami już nie kupiłam. Wystarczy tych eksperymentów!
Jeśli pokusicie się o wykonanie potrawy, dajcie koniecznie znać. A tymczasem zmykam…
Źródło: Ioanna Pavlaki „My Greek Taverna”. Plus nie taka wcale radosna twórczość: Polish Muffin.
* Wiem oczywiście, że „nie udawaj Greka” ma zupełnie inne znaczenie. Ale ja tak z przekory…