Moje pełzanie miesiąc temu miejsce miało (dziś miesięcznica! LOL ale, że znów zalatana byłam, to i tekst z opóźnieniem się napisał. Lecz jak powiadają, lepiej późno niż wcale.

W życiu to ja na szczyty się nie wzbijam, średniawka taka. No może za wyjątkiem powicia poTomka w liceum jeszcze, a poTomkini niedługo potem, na pierwszym roku uniwersytetów. Przynajmniej Oni byli w czyms pierwsi. Każde z osobna po 4,5 kg wagi urodzeniowej! A matka vel Polish Muffin…cóż, żadnej korpo kariery, żadnych układów, żadnych milionów. Ale za to chłop (drugi) nieprzeciętny się trafił. Łeb jak sklep, książki pisze, na czarno-białym kinie zna się, na instrumentach klawiszowych tudzież strunowych pogrywa i czasem to i huevos rotos przyrządzi.
Huevos rotos według Ludwiczka. Dla chętnych 😉
No i mówi, że kocha. Może potrzebował takiej żonki do kochania, co to bez spiny i dom jako tako ogarnia. Średniawki też na świecie potrzebne. No przecież!

Więc pomyślałam, że chociaż moją górę zaliczę. Żeby teoria z praktyką się spotkały (patrz poniżej). No i żeby wnuk był dumny. Myślałam tak lat kilka, odkąd zaczęłam mą górę widywać. Każdego dnia… Zdjęć w tak zwanym międzyczasie robiąc setki. Nie znając wówczas jeszcze, jej nazwy. Tekst nawet o niej popełniłam. Legendę o niej przetłumaczyłam i po swojemu obrobiłam Legenda o naszej górze Puig Campana. Ale jakoś chętnych do wspólnej wyprawy zabrakło a może i samozaparcia. Przecież sama nie pójdę! Toż ja kobita z wyżyny jedynie, a nie góralka. A w prawdziwe góry w liceum ostatnio chadzałam.
Gadałam o wspinaczce na Puig Campana dookoła jak obłąkana, w nadziei że chociaż Ludwiczka zachęcę. Albo, że ktoś ze znajomych temat podejmie. Nic! Przez czas jakiś… Aż tu dnia pewnego, poprzez internety, poznałam ci ja Annę. Która w genach swych i pagóry i góry odziedziczyła. W połowie mą krajanką będąc. Etnologiem, podróżniczką i lokalnym przewodnikiem w jednym. Pisałyśmy do się ze średnią regularnością, bo Anna zajęta swym turystycznym biznesem, który z serca całego polecam żądnym wrażeń na hiszpańskich bezdrożach. Znaleźć Ją możecie na FB i instagramie jako Hiszpania poza szlakiem – Alicante i Murcialub Wycieczki z Anią.
Lecz co dalej z górą? Bom znów w dygresje zamotana.

Otóż wróciłam ci ja z JuKeju, wiedząc że zostanę w Hiszpanii nieco dłużej tym razem. Kilka dni nowego roku minęło i pewnie telepatia zadziałała, bo napisałam do Ani zapytując o inna górę w prowincji, na prośbę kolejnej znajomej z wirtualnego świata. Po krótkiej wymianie zdań i informacji, zaczęłam błagania o wejscie na moją górę. Ale tak bliżej wiosny. A Anna na to, że 12 stycznia ma wolne i idziemy. Zlękłam sie z lekka, bo ani zaprawy ani odzieży fachowej. Ale jak śpiewał The King, Elvisem zwany (nie pomyśleliście o Zenku eM bron Boże!) – It s now or never!
Mój „trening” dni kilka trwał jedynie. Marnie bo marnie, ale zawsze. Na szczęście mam schody w chałupie, więc łaziłam w tę i we w tę, jak Marines-y jakieś. I na szczęście nie wiedziałam jakich atrakcji tak naprawdę się spodziewać. Toż to najtrudniejszy szczyt w regionie, a babcina kondycja… wiecie, rozumiecie.
Miałam też przydzielone zadanie bacznego pogody obserwowania. Włączając chmury nad Puig Campana. Co rano+co wieczór schodziłam do ogrodu i stając na murku, wspinałam się za krzaczory aby sprawdzić co tam na tej mojej górze się dzieje. Spisałam się chyba nieźle, bo jak się później okazało, pogoda była idealna. Słońce z lekkim wiatrem. Oba w sam raz, żeby i przygrzać i ochłodzić nieco.
Wciąż jednak byłam bliżej poziomu morza. Zadzwoniła rodzicielka i zapały me stara się ostudzić. Bo „co będziesz lazła córciu”, „po co się tak męczyć”, „a Luisa przypadkiem nie ciagnij, bo on w tym wieku…”. I tu roztacza wizje zawałowo-udarowe przede mną… Wkręciła mnie na tyle, że nie naciskałam zbytnio, na sceptycznie do wspinaczki nastawionego, ślubnego. Który na koniec uznał jednak, że niby żoneczkę chronić musi i idzie!
Nastała niedziela, 12 dzień miesiąca stycznia 2020. Kanapki zrobione, jabłka wymyte, woda przygotowana. I papier toaletowy. Bo z gównem w terenie to nie przelewki. „Ubraliśmy sie jak wieśniaki” – orzekł Ludwiczek. Zegarkiem słusznej wielkości po oczach błysnąwszy przed wyjściem. Zamiast cool kijków rodem z nordyckich krajów, laskę ci ja wzięłam starutką, wystruganą chyba jeszcze przez poprzedniego właściciela domu. Do tego rękawiczki plus opaskę na tzw. wszelki. Chłop mój słomiany kapelusz przywdział. Jak wieśniak, to wieśniak, nie?
Podjechaliśmy w umówione miejsce spotkać się z towarzyszami wyprawy – Anią i jej facetem Jose, czyli po naszemu Józkiem. Znaczy się dobrym chłopem. Bo wszystkie Józki to dobre chłopy! Ruszyliśmy „na umówiony znak-sygnał”.
Dotarliśmy do miejscowości Finestrat, z której wiodła nasza trasa, rozpoczynająca się przy Font del Moli. Jest tam parking (w niedziele zatłoczony), panel z informacjami i toalety. Zaliczyliśmy wszystkie punkty. LOL! Jednak wyszliśmy, jak się potem okazało, zdecydowanie za późno. A ja durna się dziwiłam, że ludziska już z góry wracają.

Oczywiście Ania, zaprawiony w bojach piechur, całą naszą eskapadę świetnie zaplanowała. Nie przewidziała jednak, że Polish Muffin to nie kozica górska i na Puig Campana swoje 81,3 kg żywej wagi (plus zawartość plecaka) wtaszczyć musi i to jeszcze w niewystarczająco za dużych butach i niewystarczająco grubej skarpecie. Mówiłam, niedzielne piechury…
No ale średniawką już nie jestem, bo zdaje się, że to właśnie dzięki mnie pobiliśmy rekord czasowy. „Rekord czasowy inaczej”…

Normalnie trasa, którą obraliśmy (PR/CV 289 – 16 km), powinna zająć od 5 do 6 godzin. Nie sugerujcie się zatem naszym dziewięciogodzinnym rekordem.

Szliśmy niespiesznie przystając często, a to na zdjęcia, a to na przegryzkę. Chłopy nas wyprzedziły, więc mogłyśmy po babsku pokonwersować. Wiecznie uśmiechnięty pies Ani – Jaki, nie odstępował na krok, poszczekując od czasu do czasu. Pewnie popędzał. Pewnie mnie, bo jam ci jak ta zagubiona owieczka na hali…
Pogoda była wymarzona, leciutki wiatr, bezchmurne niebo, styczniowe słońce grzejące w sam raz. Chyba mnie nawet delikatnie liznęło. A może to pąs, którym zawsze się zalewam podczas najmniejszego nawet wysiłku. Od maleńkości.
Szliśmy bacznie wszystko obserwując. Ania zdołała nawet kozicę i pticę aparatem ustrzelić.
W niektórych partiach (północny wschód góry) wciąż widzieliśmy powalone, spalone drzewa, teraz już deszczami wymyte i odradzającą się z wolna po pożarze (2009), florę.


Ale i tak widoki cudowne! Pobliskie wzgórza i morze aż po horyzont. Zupełnie jak wymarzyłam, dziecięciem będąc. Dawno już nie doświadczyłam takiego doznania. Nie czułam tam upływu czasu… O zgrozo!
Wchodząc na Puig Campana mijaliśmy gadżeciarzy wielu, co to w najlepszych profesjonalnych ciuchach i z najlepszymi sprzętami się poruszają. Białych skarpetek i szpilek, jak w Tatrach, nie widziałam. Jednak wszyscy napotkani hiszpańscy (!) turyści-zdobywcy, zupełnie jak w górach na ojczyzny łonie, rzucali przyjaznym hola! tudzież buenos dias! Bardzo to miłe i krzepiące było. Bo pamiętam na przykład, jak przy wejściu na Wezuwiusza w słonecznej Italii nikt nas nie pozdrawiał. Inna kultura, a raczej jej brak, zadeptany wulkan…
Trasa, którą wybraliśmy, okalała Puig Campana po słonecznej jej stronie. Po jakimś czasie szliśmy przez dość chłodny las. Relaksacyjnie i orzeźwiająco całkiem, rzec by można. Roślinność szronem pokryta gdzieniegdzie. Ostatni przystanek i już tylko wdrapać sie na czubek pozostało…























Nie znajdziesz tu człowieku przystani ani ławek piknikowych. Konsumpcja naszych kanapek odbywała się na kamieniach. Co oczywiście miało swój niezaprzeczalny urok. Raz tylko dojrzałam coś na kształt schronienia ale zamknięte toto było na głucho. A i tak niepotrzebne, bo uciekając przed ciemnicą, nie mieliśmy czasu na posiedzenia.

Podejście na szczyt było dość niebezpieczne, jak dla babci czyli mua. Osuwające się kamienie wywoływały zawrót głowy. Bo kiedy durna śledziłam wzrokiem jak turlają się ze stoku, mój lęk wysokości z wolna budzić się zaczynał. Te całkiem spore też potrafiły się ruszać. Zero zabezpieczeń. Gdzieniegdzie tylko dostrzegłam szczątki mocowań do lin. W dwóch miejscach może, chybotliwe poręcze. Nieomal przyprawiły mnie o zawal, co to rodzicielka Ludwiczkowi wróżyła. Oznaczenia szlaku nie zawsze dobrze widoczne i czytelne, ale za to zasięg QWA był nawet na szczycie! Tylko kiedy swoich współtowarzyszy z oczu straciłam, rzeczony zasięg także cudownie zniknął na leśnych dróg rozstaju. A kruki złowieszczo krakały…

Wróćmy jednak do samego wierzchołka. Najgorsze minęło. Później było już trochę bardziej płasko, jednym słowem łatwiej. Jednak powoli moje obuwie zaczęło swój proces brutalnego uwierania…
Dotarliśmy jako jedni z ostatnich. Na szczęście znalazł się osobnik, który był uprzejmy zrobić nam wspólne zdjęcie. Bo jak tu nie uwiecznić tak wiekopomnej chwili?! Puig Campana była nasza!!!
Rozglądaliśmy się po świecie z zapartym tchem.
Wydobywszy spod kamienia dziennik na 2020, dokonałam upamiętniającego wpisu.

To my, ZDOBYWCY: Ania z Cieszyna, Jose czyli Józek z Torrevieja, Ulises Luis czyli Ludwiczek z Las Palmas de Gran Canaria, no i ja (made in Nałęczów, fujara bełżycka) z Lublina. Ale o tem, potem.

Rozkoszowanie się widokami długo trwać nie mogło, bo czas naglił. Zjedliśmy więc naprędce, co tam nam jeszcze się ostało i ruszyliśmy w dół. No i zaczęła się moja droga przez mękę…Teraz już naprawdę prawie pełzałam, pokracznie z góry schodząc. I w duchu przeklinałam sama siebie, że butów jakich innych na zmianę nie wzięłam. Przecież ja QWA zawsze cały dom w torebkach noszę, a tu taka porażka!
Szłam ostatnia, odstając od naszej grupy. Dwa razy nawet szlak (niech to szlag!) z oczu straciłam. A matka ostrzegała, żeby nie iść. Oczywiście nawoływania i poganianie życie mi uratowały. Trzeba było się wydostać z lasu jeszcze przed zmierzchem.

I wot! Noc nas zastała. Z mojej i moich butów winy… Ostatni odcinek pokonywaliśmy już w zupełnych ciemnościach. Boże błogosław latarki w telefonach! Ania z Jose dzielnie nas prowadzili. Choć Ludwiczek w pewnym momencie to nawet i o helikoptery ratunkowych coś majaczył. Szczęśliwie, byliśmy już blisko.
Ból sprawiał mi każdy nieopatrznie kopnięty, napotkany na drodze kamień. Tak, że nawet popłakiwałam z cicha. Tak, babcie płaczą nawet więcej!
Gwiazdy też widzialam. Nie tylko na niebie. A firmament był naprawdę wyjątkowy. I ta cisza… Którą od czasu do czasu sykiem swym zakłócałam. Bo wierzcie mi, QWAmi rzucać nie wypadało w majestacie Puig Campana.

Ale nie tylko ja katusze przechodziłam. Wiecznie uśmiechnięty Jaki, poduszeczkę straciwszy w jednej z łap, dzielnie posuwał się do przodu, wciąż jeszcze robiąc za przewodnika.

I jak światełko w tunelu, tak i latarnie parkingu przy Font del Molí, dawały mi nadzieje. No przecież dam radę! Siła w nas i baterie w telefonach są jeszcze.
W końcu dotarliśmy do samochodów. Nie będąc ostatnimi, jak sie okazało. Nasz plan obiadu w pobliskiej barówie zarzucić trzeba było, bo to już pora kolacyjna raczej. A i Ania z Jose plus Pies, długą dość jazdę do domu przed sobą mieli. Pożegnaliśmy się i wio! Każdy w swoją stronę.
Bilans na plus: Niezapomniany był to dzień!!! Zdobyłam swój szczyt! Napawałam się pięknymi widokami i nawdychałam górsko-morskiego powietrza. Pokonałam swoje słabości, strachy i bóle.
Bilans na minus: Paznokieć palucha lewej nogi na straty spisać musiałam. Właśnie wczoraj kopa w łóżko zaliczył i cóż było robić. Jednym, zupełnie bezbolesnym pociągnięciem zakończyłam jego żywot. Ten u prawej, jeszcze nie wiadomo. Wszytko przez buty! A takie były piękne, amerykanckie… Że o sponiewieranych kolanach nie wspomnę. Ale to akurat rodzinne i na szczęście dość szybko rozeszło sie po kościach, a może ścięgnach. Kto to wie.
Górołazy QWA niedzielne, jak niedzielni kierowcy…
Ale co tam! Duma mnie wciąż rozpiera. Wszystkim się chwalę! Wioskowym doktorom i sklepikarzom. Jak sąsiadka się wynurzy, też jej powiem. A co?! Wszak to dla mnie prawdziwe dolor y gloria. Niczym w almodovarowym filmie. LOL!
FIN
* Babcia radzi:
– nie właźcie na Puig Campana w lecie, ani po deszczach, jak się chmurzy też nie warto, bo zero widoków,
– zwracajcie baczną uwagę na oznakowania tras,
– ubierzcie się na cebulkę, nie zapomniawszy o odpowiednim obuwiu,
– weźcie żarcie i picie, bo droga długa,
– spakujcie latarki, na tak zwany wszelki wypadek,
– z psami chyba jednak nie polecam, a na pewno nie z dogami niemieckimi, z małymi dziećmi też raczej nie, no chyba że bez podejścia na szczyt, wtedy naprawdę świetny spacer,
-no i Carpe diem!
Jestem z Was dumna… Na następną Górę przygotujesz się lepiej. I w żadnym wypadku nie bierze się psa. Dla zwierzaka to żadna przyjemność jedynie męka tak naprawdę… Powodzenia..
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dziękujemy! 😘 Ludwiczek już planuje 😉
PolubieniePolubienie
No gratuluję tak wspaniałego, bohaterskiego wyczynu i pokonania słabości. Będąc w tak bliskiej okolicy też pewnie zapragnęłabym wejść na tak wspaniały szczyt. Bo góry kocham od dawna. Przypomniałaś mi historię jak na studiach w Bieszczadach obdarłam sobie pięty do krwi, w butach koleżanki Ireny. Może się kiedyś wybiorę w Twoje strony, narobiłaś mi smaku. Zdjęcia i widoki piękne! Całuski dla wszystkich Twoich bliskich i wnusia koniecznie.
Twoja Andzia
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dziękuję i całuję 😘
PolubieniePolubienie
Och, jak tam pięknie!!!!! Ale bym tam wlazła!!!!!!
Gratuluję. Tysiąc czterysta metrów to już porządny kawał góry. Teraz musisz kupić wygodne buty trekkingowe i wyruszyć na kolejne wędrówki. 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Taki mam zamiar 😉
PolubieniePolubienie
Awwww, szkoda że się nie dogadałyśmy przed Waszą wyprawą. Wprawdzie 12 stycznia nie był dla mnie wymarzonym terminem, ale najpewniej poszłabym z Wami, jeśli nie mielibyście nic przeciwko…
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Next time 😉
PolubieniePolubienie