Nowy tydzień, nowe możliwości, powiadają. No i możliwość porannego, dozwolonego spaceru skusiła nas bardzo. Jak dawnymi czasy, znaczy tymi sprzed lockdownu Hiszpanii.
Zapowiadało sie pięknie. Jednak natura atak na mnie przypuściła. Nie po raz pierwszy nota bene.
Koraonawirus nie zabił (jeszcze) ale mucha miała ochotę. Szturm odbył się znienacka. Małe nic, większe ciut od octówki. Wprost do mej gardzieli. Popchnięte siłą mych własnych, pochłoniętych gestykulacją rąk. Stworzenie ugrzęzło gdzieś w okolicach języczka, choć prawdę mówiąc cholera wie gdzie. Pozbyć się owada nie mogłam! Atak kaszlu, tchawica i krtań prawie wyplute, a mózg obijał się w czaszce. Zarzygawszy nieomal Ludwiczka, potem się oblałam. Oczy z orbit wypełzły, lecz ciało obce (miałam nadzieje już nieżywe) siedziało w środku w najlepsze.
Spacerowicze rozpierzchli się w strachu. Bo nieźle ich oszczekałam. Na pewno orzekli żem za pan brat z wirusem. Słyszeć się dało Dios mío! Po naszemu Boże mój! Swoją drogą, pojęcia nie miałam, że aż tak liczna populacja na mej wiosce zamieszkuje. I spacery lub sporty rankami uskutecznia.
Resztkami porannej kawy, co to na zdjęciu w pięknym kubku się prezentuje, usiłowałam sytuację ratować. Ducha niemal wyzionąwszy, koronę poprawiłam i z Ludwiczkiem pod rekę do domu powoli się dowlokłam. Rozmyślając po drodze…
… czy to już stan rozkładu, że muchy przyciągam? A może kto laleczkę voodoo jaką wystrugał na wzór mój i podobieństwo. Przyznać się! I nie gadać za dużo na łonie natury!